Widok normalny

Otrzymane wczoraj — 11 grudnia 2025 Brak kategorii

11 nowych zasad ortografii. 1 stycznia dużo się zmieni w języku polskim

Wydaje się, że w polskiej ortografii napisano już wszystko, ale język jest płynny i stale ewoluuje. Dlatego Rada Języka Polskiego zebrała postulaty zgłaszane od lat i postanowiła zreformować zasady pisowni, by te stały się wreszcie prostsze i bardziej intuicyjne. W 2026 r. wejdzie aż 11 zmian. Zmiany w ortografii zostały już uchwalone w 2024 roku i w międzyczasie z jednej z proponowanych zasad zrezygnowano. Dotyczy ona pisowni wielowyrazowych nazw geograficznych: wyraz gatunkowy stojący przed nazwą w mianowniku dalej piszemy małą literą (czyli np. cieśnina Bosfor). Co z kolei zostanie wprowadzone już 1 stycznia 2026 r.? Lista zmian w ortografii. 11 zasad, które wejdą 1 stycznia 1. Wielkie litery także w nazwach mieszkańców miast, dzielnic i wsi Nazwy mieszkańców miast, a także ich dzielnic, osiedli i wsi piszemy wielką literą. Poprawnie jest np. Warszawianin, Zgierzanin, Ochocianka, Mokotowianin czy Nowohucianin, Chochołowianin. RJP dopuszcza pisownie z małej i wielkiej litery nieoficjalnych nazw etnicznych np. szkop lub Szkop. 2. Pojedyncze egzemplarze marek też wielką literą Koniec z dylematem, czy "pod oknem zaparkował samochód marki Ford", czy "czerwony ford". Rada wprowadziła "pisownię wielką literą nie tylko nazw firm, marek i modeli wyrobów przemysłowych, ale także pojedynczych egzemplarzy tych wyrobów". Zatem od 2026 r. poprawnie jest czerwony Ford. 3. Rozdzielne cząstki -bym, -byś, -by Tutaj następuje "wprowadzenie rozdzielnej pisowni cząstek -bym, -byś, -by, -byśmy, -byście ze spójnikami". Poprawnie napiszemy więc: "Zastanawiam się, czy by nie pojechać w góry". 4. "Nie" łączne z imiesłowami To ogromne ułatwienie. Obowiązywać będzie "ustanowienie pisowni łącznej nie- z imiesłowami odmiennymi" bez względu na interpretację znaczeniową. Zniesiono wyjątek zezwalający na "świadomą pisownię rozdzielną". 5. Przymiotniki od nazwisk małą literą Ujednolicono zapis małą literą przymiotników od nazw osobowych, np. dramat szekspirowski, koncert chopinowski. Wyjątkiem są te od imion zakończone na -owy, -in, -ów, które można zapisać małą lub wielką literą, np. Jakubowe dzieci i jakubowe dzieci. 6. Przedrostek pół- piszemy łącznie Wprowadzono "łączną pisownię członu pół- w wyrażeniach takich jak półzabawa, półżartem, półserio. Jest jednak wyjątek. Łącznik zostaje tylko w połączeniu typu: pół-Polka, pół-Francuzka, czyli "odniesionym do osoby będącej w połowie Polką, w połowie Francuzką". 7. Trzy wersje pisowni dla wyrazów w parach W parach typu tuż tuż czy bij zabij dopuszczono aż trzy wersje pisowni: z łącznikiem, z przecinkiem lub rozdzielnie. Przykłady: z łącznikiem, np. tuż-tuż; trzask-prask; bij-zabij; z przecinkiem, np. tuż, tuż; trzask, prask; bij, zabij; rozdzielnie, np. tuż tuż; trzask prask; bij zabij. 8. Ujednolicenie nazw własnych pisanych wielką literą Wielką literą napiszemy wszystkie człony w nazwach komet (np. "Kometa Halleya"), nagród (np. "Nagroda Nobla"), lokali oraz obiektów miejskich jak "Aleja Róż", "Plac Zbawiciela" czy "Park Kościuszki". Wyjątkiem pozostaje słowo "ulica", które piszemy małą literą. 9. Prefiksy super-, eko-, wege- nie zawsze łącznie Reguła ogólna mówi o pisowni łącznej, ale dopuszczono "rozdzielną pisownię z wyrazami zapisywanymi małą literą cząstek", jeśli mogą one występować jako samodzielne wyrazy. Przykłady: miniwieża lub mini wieża, bo jest możliwe: wieża (w rozmiarze) mini; superpomysł lub super pomysł, bo jest możliwe: pomysł super; ekstrazarobki lub ekstra zarobki, bo jest możliwe: zarobki ekstra; ekożywność lub eko żywność, bo jest możliwe: żywność eko. 10. Jednolita pisownia cząstek niby- i quasi- Wprowadzono ich "jednolitą łączną pisownię" z wyrazami małymi literami, np. nibyartysta, nibynóżki, quasinauka, quasiromantycznie. Łącznik utrzymujemy przy nazwach pisanych wielką literą, np. niby-Polak. 11. "Nie" w stopniu wyższym i najwyższym piszemy łącznie Wprowadzono "łączną pisownię nie- z przymiotnikami i przysłówkami odprzymiotnikowymi bez względu na kategorię stopnia", czyli piszemy niemilszy, nienajmilszy, nienajstaranniej, nieprędzej i nielepiej. Dlaczego Rada Języka Polskiego zmienia zasady pisowni? Eksperci uznali w uzasadnieniu, że obecne reguły nie zawsze są logiczne. Dlatego wprowadzenie zmian przyniesie "korzyść w postaci uproszczenia i ujednolicenia zapisu poszczególnych grup wyrazów i połączeń, eliminacji wyjątków, a także likwidacji przepisów, których zastosowanie jest z różnych powodów problematyczne". Nie trzeba będzie dokonywać "zbyt drobiazgowej analizy znaczeniowej tekstu" nawet przy prostym pisaniu. Nowe zasady mają zmniejszyć liczbę popełnianych przez nas błędów i umożliwić "piszącym skupienie się na innych niż ortograficzne aspektach poprawności tekstu".

5 świątecznych filmów, które nie są świąteczne. Co roku ratują mój grudzień

Są filmy, które oficjalnie nie są świąteczne, a jednak… są. Niektóre dzieją się w Boże Narodzenie, ale wcale nie próbują udawać klasycznych produkcji o rodzinnych pojednaniach przy choince albo przesłodzonych romansideł w gwiazdkowej scenerii. Inne – choć gatunkowo kompletnie z innej bajki – przez zimowy klimat, melancholię i to "coś", idealnie wpisują się w bożonarodzeniowy nastrój. Wybrałam 5 alternatywnych filmów świątecznych, które wchodzą w grudniu jak złoto. Tak jak większość z nas ma swoje obowiązkowe coroczne seanse "To właśnie miłość", "Kevina samego w domu", "Elfa" i "Tego wspaniałego życia", tak istnieje cała szuflada tytułów, które świąteczne są tylko "trochę", "na skraju" i "przez przypadek". A mimo to – ratują grudzień lepiej niż kubek grzanego wina albo gorącego kakao z piankami. Najlepsze świąteczne filmy, które nie są świąteczne Właśnie o takich filmach jest ten tekst. I nie, nie będzie tu "Szklanej pułapki", bo to już najsłynniejszy nieświąteczny film świąteczny wszech czasów (to film gwiazdkowy i kropka). Skupiam się na innych tytułach – tych mniej oczywistych, bardziej kameralnych i, przede wszystkim, moich ulubionych. Choć wybór był trudny (na liście rezerwowych mam m.in. "Zielonego rycerza. Green Knight", "Nić widmo", "Oczy szeroko zamknięte", "Garsonierę", "Kiss Kiss Bang Bang", "Masz wiadomość", "Fanny i Aleksandra" czy połowę "Harry'ego Pottera"), to ta piątka najlepiej oddaje, za co kocham grudniowe seanse. Małe kobietki (1994) Jeśli twoje święta to bardziej rodzinny chaos, nostalgia i lekka melancholia, ten kultowy film jest jak miękki sweter, w który można wtulić się w zimowe popołudnie. "Małe kobietki" w reżyserii Gillian Armstrong, jedna z wielu adaptacji powieści Louisy May Alcott, zaczynają się w święta, ale większość fabuły przeskakuje przez kolejne pory roku (i przez lata), dzięki czemu trudno nazwać je typowym świątecznym filmem. A jednak: jest tu domowe ciepło, są małe wielkie dramaty, magiczna zimowa sceneria, XIX-wieczne święta oraz ta nieuchwytna magia dzieciństwa i rodzinnych więzi. I choć wersja z 2019 roku Grety Gerwig również jest absolutnie cudowna (i idealnie wpisuje się w świąteczny klimat), to adaptacja z 1994 roku to mój film z dzieciństwa. Ten rodzaj emocjonalnego uścisku potrafią dawać tylko filmy lat 90., przynajmniej dla millenialsów. No i ta obsada – Winona Ryder, Susan Sarandon, Christian Bale, Kirsten Dunst, Claire Danes – do dziś zachwyca. 2. Carol (2015) Gdyby melancholia miała kolor, byłby to chłodny odcień grudniowego nieba nad Nowym Jorkiem. "Carol" Todda Haynesa to film zimowy w każdym calu: przesiąknięty chłodem, śniegiem i tęsknotą tak intensywną, że aż zapiera dech. Rooney Mara gra nieśmiałą ekspedientkę, Cate Blanchett – zamożną kobietę, która ma męża i dziecka, ale dla tej młodej dziewczyny w mig rzuciłaby wszystko. Choć film zahacza o Nowy Rok i późniejsze miesiące, to jego emocjonalna temperatura pozostaje wciąż "grudniowa": introspektywna, melancholijna i trochę ponura. "Carol" to queerowy, alternatywny klasyk świąteczny, idealny na wieczory, kiedy za oknem prószy śnieg, w domu jest cicho, a ty masz ochotę na film, który jest gwiazdkowy, ale tylko trochę, bo masz dość tych wszystkich gwiazdkowych romansideł na jedno kopyto. 3. Spencer (2021) Jeśli naprawdę nie przepadasz za filmowym świątecznym przesłodzeniem, "Spencer" też jest jak powiew mroźnego powietrza. Pablo Larraín pokazuje trzy dni z życia księżnej Diany spędzone z rodziną królewską w Sandringham – trzy dni, które mogłyby przekonać każdego, że świąteczne spotkania rodzinne to sport ekstremalny. A jeśli to rodzina twojego męża, z którym chcesz się rozwieść? I do tego royalsi? Jeszcze gorzej. Kristen Stewart daje tu swoją najlepszą rolę w karierze – nic dziwnego, że przyniosła jej nominację do Oscara. Scenografia jest tak świąteczna, że aż duszna i przerażająca, jak z gotyckiej opowieści o duchach w starej posiadłości. "Spencer" to film idealny na momenty, gdy grudzień ciąży trochę za mocno, a ty szukasz czegoś, co pozwoli zanurzyć się w melancholii, ale z poczuciem, że można się z niej wygrzebać. 4. Powrót Batmana (1992) Nie ma drugiego takiego świątecznego Gotham. Tim Burton w sequelu "Batmana" z Michaelem Keatonem zdecydował się na bardziej mroczne, bardziej gotyckie i bardziej… świąteczne podejście. Choinki wybuchają, na czarnej pelerynie Mrocznego Rycerza osiada śnieg, a Pingwin i gang cyrkowców terroryzują miasto, które próbuje celebrować Boże Narodzenie. "Powrót Batmana" to fetyszystyczny klimat, groteskowy humor, gotycka estetyka, kultowe dialogi i ikoniczna Michelle Pfeiffer w lateksowym stroju Kobiety-Kot – to świąteczna opowieść dla tych, którzy lubią, gdy do kolęd ktoś dorzuci odrobinę anarchii i mordobicia. 5. Ja cię kocham, a ty śpisz (1995) Czy to film świąteczny? Co roku trwa o to mała wojna. Dla mnie: zdecydowanie tak. Cała intryga rusza w Wigilię, kiedy samotna Lucy (Sandra Bullock) ratuje swojego wymarzonego crusha, a przez serię nieporozumień zostaje przedstawiona jego rodzinie jako narzeczona. I nagle – zamiast ponurego, samotnego Bożego Narodzenia – dostaje pełną ciepła, chaotyczną rodzinę, której… trochę jej zazdrościmy. To film, który świetnie oddaje prawdziwy klimat świąt: śmiech, kłótnie, ciepło, zamieszanie, wścibskich bliskich i tę potrzebę znalezienia swojego miejsca, bo przecież nikt nie chce być sam – nie tylko w święta. No i chemia Sandry Bullock z Billem Pullmanem? Wystarczy na rozgrzanie najbardziej zmarzniętego widza. Odsuń się, "To właśnie miłość", "Ja cię kocham, a ty śpisz" to najlepsza świąteczna komedia romantyczna. A przynajmniej najlepsza nieświąteczna świąteczna komedia romantyczna...

Szef NATO alarmuje, że Rosja uderzy w ciągu 5 lat. "Jesteśmy następnym celem"

Sekretarz generalny NATO Mark Rutte wygłosił wyjątkowo niepokojące ostrzeżenie dotyczące Rosji. Jego zdaniem Europa musi być przygotowana na najczarniejszy scenariusz, czyli wojnę, jaką pamiętają nasi dziadkowie. Dlatego kraje sojusznicze powinny jak najszybciej zwiększyć nakłady na obronność. Od samego początku inwazji Rosji na Ukrainę wielu z nas zadaje sobie jedno kluczowe pytanie: czy Władimir Putin zadowoli się zajęciem terytorium naszego sąsiada? Strach o to, że rosyjski dyktator nie zawaha się zaatakować m.in. Polski, jest niestety coraz silniejszy. Szef NATO uważa, że taki scenariusz jest realny i musimy być na niego w pełni przygotowani. Ostrzeżenie szefa NATO przed wojną z Rosją. Może zaatakować w ciągu 5 lat Agencja Reuters podaje, że sekretarz generalny NATO Mark Rutte przestrzegał dziś w Berlinie przed konfliktem, który może przybrać "skalę wojny, jaką przetrwali nasi dziadkowie i pradziadkowie". Wprost stwierdził, że "Jesteśmy następnym celem Rosji". Szef NATO niepokoi się postawą wielu krajów zachodnich. – Obawiam się, że zbyt wielu jest po cichu zadowolonych z siebie. Zbyt wielu nie czuje powagi sytuacji. I zbyt wielu wierzy, że czas jest po naszej stronie. Nie jest – ostrzegał Rutte. Uważa, że trzeba działać teraz, a nie w odległej przyszłości. W swojej przemowie Rutte podkreślił dramatyzm sytuacji. – Konflikt jest u naszych drzwi. Rosja sprowadziła wojnę z powrotem do Europy. I musimy być przygotowani – dodał. Według jego szacunków, Rosja może być gotowa do użycia siły militarnej przeciwko państwom NATO w ciągu zaledwie 5 lat. Putin grozi NATO. "Jesteśmy w stanie wojny, prawda?" W październiku Władimir Putin stwierdził, że wszystkie państwa NATO toczą wojnę z Rosją. – Jesteśmy w stanie wojny, prawda? Produkujemy sprzęt wojskowy. Wiele państw prowadzi z nami wojnę. Wszystkie kraje NATO są z nami w stanie wojny. Już tego nie ukrywają – mówił Putin. Według rosyjskiego przywódcy jest to poważne wyzwanie dla Moskwy, jednak podkreślał on, że rosyjska armia i przemysł obronny szybko dostosowały się do nowej rzeczywistości. Jednak mimo tak agresywnej narracji, szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow podczas wizyty w USA przekonywał, że "Rosja nie planuje ataków na państwa NATO". Te sprzeczne sygnały mogą być elementem gry dezinformacyjnej Kremla. Z kolei na początku grudnia Władimir Putin bardzo jasno wypowiedział się w kwestii Europy i Ukrainy. Przyznał, że jeżeli Stary Kontynent będzie chciał wojny, to Rosja jest na nią gotowa. – Rosja nie zamierza walczyć z krajami europejskimi, ale jeśli Europa rozpocznie wojnę, Rosja jest gotowa już teraz – przyznał przywódca Rosji. Nie pozostawił żadnych wątpliwości także w kwestii Ukrainy. Dodał, że Zachód "boli" odsunięcie od negocjacji pokojowych, ale podkreślił, że sami są sobie winni.

RegioJet anulował 200 połączeń w Polsce. Fatalny start, ale chcą to wynagrodzić

Nie tak miał wyglądać start RegioJet w Polsce. 14 grudnia przewoźnik miał ruszyć z nowym rozkładem. Sprzedaż biletów trwała od kilku tygodni, aż nagle na moment przed terminem podróży przewoźnik nagle anulował 200 połączeń. Teraz się tłumaczy. Wejście RegioJet do Polski to jedno z ciekawszych od lat wydarzeń na polskiej kolei. Wiele osób ma nadzieję, że wraz z pojawieniem się konkurencji, PKP Intercity będzie musiało zejść z cen biletów. Poza tym czeski przewoźnik kusi nie tylko cenami, ale i komfortem przejazdu. Szkoda tylko, że jego pojawieniu się towarzyszy duże rozczarowanie. Może rekompensata dla podróżnych ich uratuje. RegioJet miał ruszyć z większą siatką połączeń. W czwartek skasował 200 tras 14 grudnia wraz z wejściem nowego rozkładu RegioJet miał uruchomić 6 pociągów dziennie na trasie Kraków-Warszawa, a także 3 połączenia dziennie z Gdyni do Krakowa. Wszystko wyglądało świetnie, aż nagle 10 grudnia wieczorem pasażerowie otrzymali informacje, że nigdzie nie pojadą. Czesi anulowali 3 połączenia na trasie do stolicy i dwa znad morza. W praktyce, jak podaje Fly4free.pl, z rozkładu zniknęło ok. 200 połączeń. To tysiące rozczarowanych pasażerów. Pocieszeniem jest jedynie fakt, że nie jest to trwałe anulowanie, a jedynie opóźnienie większego operowania na polskich torach. Częstsze połączenia mają pojawiać się stopniowo od połowy stycznia. – RegioJet jest w Polsce nadal w fazie próbnej i nie wszystko udaje nam się realizować zgodnie z planem i tak szybko, jak byśmy chcieli. Postanowiliśmy nie ryzykować i zapobiec ewentualnym problemom w ruchu. Start żółtych pociągów rozłożyliśmy zatem na dłuższy okres – wyjaśnił Radim Jančura, właściciel RegioJet. RegioJet zapowiedział rekompensatę dla zawiedzionych pasażerów z Polski Odwołanie tak dużej liczby połączeń oznacza tysiące anulowanych biletów. Przewoźnik poinformował już, że każdy pasażer otrzyma pełny zwrot pieniędzy, ale i rekompensatę. Na ręce rozczarowanych podróżnych powinny trafić bony na kolejne przejazdy. – Wszystkich pasażerów, którzy zakupili już bilety, przepraszamy za niedogodności. Koszty biletów zostaną zwrócone, a dodatkowo pasażerom automatycznie przyznamy bon w wysokości 100 zł – zapewnił właściciel RegioJet. Rekompensata to na pewno miły gest w stronę pasażerów. Niemniej anulowanie połączeń i to w okresie świątecznym na pewno odbije się negatywnie na opiniach pasażerów. Szczególnie że Czesi już wcześniej zaliczyli dwie wpadki, podstawiając za mało wagonów i zostawiając pasażerów na peronie. Czy od połowy stycznia będzie lepiej? Przekonamy się niebawem.

Czy warto wybrać opony wielosezonowe? Dla kogo model całoroczny może być optymalnym rozwiązaniem?

W ostatnich latach sezon zimowy na drogach ma dwa oblicza. Z jednej strony większość dni jest dosyć pogodna i pozbawiona śniegu. Z drugiej strony kilkudniowe śnieżyce potrafią drastycznie zmienić krajobraz. Zwykle jednak po krótkim czasie biały puch znika z dróg i warunki do jazdy znów są łagodne. W takiej sytuacji coraz więcej kierowców rozważa przesiadkę z opon zimowych i letnich na całoroczne. W jakich przypadkach taka decyzja może okazać się korzystna? Opony całoroczne sprawdzą się, o ile nie jeździmy zbyt dużo Kierowcy skłaniają się ku oponom całorocznym, licząc, że dzięki temu uda się nieco zaoszczędzić na oponach. Jest w tym nieco prawdy, ale należy pamiętać, że komplet wielosezonowy jeździ przez 12 miesięcy w roku. W efekcie siłą rzeczy nie pokona tak dużego dystansu, jak dwa komplety sezonowe. Dlatego zestaw całoroczny staje się odczuwalnie opłacalnym wyjściem, przy niskich przebiegach rocznych na poziomie 5-8 tys. km. Nowy komplet opon całorocznych wygodnie dobierzesz na SklepOpon.com – znajdziesz tu zarówno przystępne modele wielosezonowe dopasowane do niewysokich przebiegów i umiarkowanego użytkowania, jak i propozycje najwyższej jakości gotowe na bardziej intensywną eksploatację. Przy nieco wyższych przebiegach 10-12 tys. opony całoroczne wciąż mogą okazać się korzystne, o ile jako kierowcy spełniamy inne warunki związane z jazdą na komplecie wielosezonowym – opisano je w kolejnych akapitach. Przy wyższych przebiegach kompromisowe osiągi opon całorocznych stają się bardziej uciążliwe. Przy szczególnie wysokich przebiegach na poziomie 20 tys. km i więcej, zestaw wielosezonowy może stać się wręcz nieopłacalny. Nowy komplet będzie trzeba kupować i zmieniać co około dwa lata, przez co oszczędność i wygoda korzystania zanika. Komplet wielosezonowy jest przystosowany do jazdy w mniej wymagających warunkach Opony całoroczne nie są polecane kierowcom, którzy są zmuszeni do jazdy niezależnie od warunków. Jeżeli więc nawet przy mocnych atakach zimy musimy korzystać z auta, to zdecydowanie należy pozostać przy oponach zimowych. Na kompromisowe parametry opon całorocznych należy jednak patrzeć nie tylko w kontekście zimy. W trakcie letnich podróży autostradą, w ulewnym deszczu, mogą być odczuwalnie mniej skuteczne niż komplet letni.  Dlatego model całoroczny sprawdza się w przypadku kierowców, którzy jeżdżą przede wszystkim w miastach, a na trasy wypuszczają się niedalekie i w sprzyjających warunkach pogodowych. Sporo jednak zależy również od klasy jakościowej opon – całoroczny komplet klasy premium lepiej sprawdzi się przy trochę bardziej intensywnym użytkowaniu obejmującym wyjazdy poza miasto niż opony wielosezonowe klasy średniej lub budżetowej. Zestaw opon całorocznych nie jest wskazany przy dynamicznym stylu prowadzenia i wyższej mocy silnika Parametry opon całorocznych muszą łączyć bezpieczeństwo zarówno latem, jak i zimą. Nie są w stanie przez to zapewnić aż tak wysokich osiągów, jak opony sezonowe w odpowiadających im sezonach. Dlatego, jeżeli szczególnie zależy nam na wysokich właściwościach jezdnych oraz cechujemy się dynamicznym stylem prowadzenia, to lepsze będą dwa osobne komplety.  Zestaw opon sezonowych – letnich lub zimowych – również możesz dopasować wygodnie na SklepOpon.com. W ofercie znajdziesz modele zarówno od najlepszych producentów premium, jak i tanie opony klasy ekonomicznej. Ponadto sklep oferuje też opony klasy średniej – idealne dla kierowców poszukujących równowagi pomiędzy jakością i ceną. Podsumowując, opony całoroczne są dla niektórych kierowców opłacalne i korzystne. Najlepiej sprawdzą się w połączeniu z niskimi przebiegami, jazdą autem o niewysokiej mocy w umiarkowanych warunkach, a także ze spokojnym stylem prowadzenia. Te czynniki są kluczowe, jeśli myślimy o przesiadce na zestaw wielosezonowy – jeżeli spełniamy je tylko w nieznacznym stopniu lub wcale, to lepiej odpuścić. Jeżeli jednak korzystamy z auta w opisany sposób, to opony całoroczne mogą okazać się trafnym wyborem.

Żmuda-Trzebiatowski dalej chce rządzić. Przechlewo mówi nam o wójcie na podwójnym gazie

Jedni mówią: "skończ pan, wstydu oszczędź", "odejdź, zanim cię wyniosą". Drudzy ze zrozumieniem kiwają głowami, że "każdy popełnia błędy", że " to człowiek, jak każdy z nas". Jednak to krytyki słychać więcej. Mieszkańcy kaszubskiego Przechlewa nie chcą, żeby na czele ich gminy stał wójt, który jeździ po pijaku. I już organizują referendum, by Andrzeja Żmudę-Trzebiatowskiego odwołać. Kiedy piszę ten tekst, mija ostatni dzień urlopu wójta Przechlewo Andrzeja Żmudy-Trzebiatowskiego. Jeśli go nie przedłuży, 12 grudnia wróci do pełnienia obowiązków. Sam fakt powrotu nie byłby zaskakujący, gdyby nie to, że wójtowi grożą trzy lata więzienia za prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu. To nie pierwszy taki incydent w jego karierze. – Jaki powinien być wójt? Jakich cech oczekuje się od osoby na takim stanowisku? – pytam mieszkankę Przechlewa, która wcześniej w internetowym komentarzu nie ukrywała oburzenia faktem, że wójt nie zamierza zrezygnować z urzędu. – Przede wszystkim powinien dawać przykład – odpowiada. – Być odpowiedzialny, godny zaufania. Na pewno nie taki, za którego mieszkańcy muszą się wstydzić Rzeczywiście, trudno czuć radość i satysfakcję, jeśli chodzi o wójta. Pod koniec listopada doprowadził do kolizji drogowej. Miał ok. 1,5 promila alkoholu we krwi. Próbował się "dogadać" z kierowcą drugiego auta. Kiedy to się nie udało – bo kierowca zawiadomił policję – wójt uciekł. Po czterech godzinach został zatrzymany. Policjanci przebadali go alkomatem: 0,73 mg/l stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Andrzej Żmuda-Trzebiatowski: Jestem człowiekiem odważnym i odpowiedzialnym Andrzej Żmuda-Trzebiatowski jednak nie zamierza rezygnować z kariery. Uderzył się w pierś, przeprosił i obiecał poprawę. W oświadczeniu przesłanym do mediów zapewnił, że zacznie się leczyć. "Jestem człowiekiem odważnym i odpowiedzialnym" – zapewnił. – "Zrezygnowanie z powierzonej mi przez wyborców misji byłoby tchórzostwem, a tchórzem nie jestem". Obiecał też, że dalej chce działać na rzecz gminy, ale już "bez alkoholu w tle".  Oficjalnego oświadczenia mieszkańcy się nie doczekali. Wójt nie ma wątpliwości, że powinien zostać na stanowisku. Wątpliwości mają za to radni gminy Przechlewo z klubu Nowy Kierunek. I to duże. Apelują o "resztki godności i honoru".  "Gmina Przechlewo potrzebuje stabilności i wiarygodności, a obecna sytuacja znacząco to utrudnia. Autorytet wójta został poważnie osłabiony, co podważa jego wiarygodność i powagę w oczach mieszkańców" – napisali w oświadczeniu. Ich zdaniem "standardy moralne są ważniejsze niż zajmowane stanowisko". Podobnie uważają mieszkańcy, z którymi rozmawiam. – Nie może być tak, że naszą gminę reprezentuje człowiek z problemem alkoholowym – mówi mi pani Bożena. – Ba, że stoi na jej czele! Przecież wszyscy będą się z nas śmiać. Mieszkaniec ma być dumny ze swojego wójta. To musi być człowiek nieskazitelny. Inni mieszkańcy zwracają uwagę na podwójne standardy, przywołując stare powiedzenie: "co wolno wojewodzie, to nie tobie…". – Jakby to zwykły człowiek prowadził po pijaku, już dawno miałby sprawę i siedział – komentuje jeden z mieszkańców. – Ale że to wójt, to wiadomo, że zaraz się zamiecie pod dywan.  – To absurd – oburza się kolejny rozmówca. – Robi z siebie ofiarę, prosi o wsparcie. Czytałem to oświadczenie. Myśli, że będzie nam go żal, bo jest chory?  Pani Helena patrzy na sprawę inaczej. Jej zdaniem każdy może popełnić błąd. – Nie można od razu skreślać człowieka tylko dlatego, że zachował się niewłaściwie – mówi. – Kto z nas jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Jednak wyraźnie czuć, że większość chce dymisji wójta. Ludzie skrzyknęli się, żeby powołać komitet referendalny i spróbować odwołać włodarza.  Przechlewo zna wójta z takich numerów. Nie pierwszy raz jechał po pijaku Tym bardziej, że to nie pierwszy raz, kiedy wójt wsiada za kółko po pijaku. W lipcu 2014 miał 1,8 promila alkoholu we krwi, kiedy na polnej drodze niedaleko Przechlewa uderzył swoim samochodem w inny pojazd, a potem odjechał z miejsca zdarzenia. Szybko został zatrzymany. Otrzymał grzywnę w wysokości 5 tys. zł oraz zakaz prowadzenia pojazdów na trzy lata. Jak tłumaczy prokuratura, minęło sporo czasu, więc tamta kara została zatarta. Oznacza to, że formalnie wójt odpowiada teraz za przewinienie jak osoba, która nigdy nie była karana. Internauci jednak mają dobrą pamięć i wypominają mu to zdarzenie w komentarzach: "Jak widać to go niczego nie nauczyło" "Widocznie taki ma styl życia" "On się już nigdy nie zmieni" Jednak w ubiegłym roku mieszkańcy ponownie obdarzyli go zaufaniem i wybrali na to stanowisko – różnicą zaledwie 34 głosów. "Wybraliście go, to teraz macie" – nie kryje irytacji internauta, dając do zrozumienia, że nie było go wśród tych, którzy dają drugą szansę.  Kiedy zaufanie mieszkańców zostało naruszone kolejnym już niechlubnym incydentem, wielu spodziewało się, że wójt ustąpi ze stanowiska. W końcu mieć włodarza z zarzutami i grożącym wyrokiem to raczej nie jest powód do dumy i radości. Trzeba przyznać, że wójt w całym tym nieszczęściu miał jednak sporo szczęścia. Choć danych za ten rok jeszcze nie opublikowano, z raportu Biura Ruchu Drogowego Komendy Głównej Policji "Wypadki drogowe w Polsce w 2024 roku" wiadomo, że kierowcy pod wpływem alkoholu spowodowali 157 śmiertelnych wypadków, czyli 10,7 proc. wszystkich tragedii na drogach. Zginęło w nich 176 osób (10,8 proc.). Wójt – mimo że prowadził w stanie nietrzeźwości – nie trafi do tegorocznych statystyk jako sprawca takiego zdarzenia. Nawet jeśli nikomu nic się nie stało, prowadzenie po alkoholu zawsze niesie ze sobą ryzyko tragedii.

Zwiastun "Niebo. Rok w piekle" z Kotem. To będzie hit, zapamiętajcie moje słowa

Polacy mają powód do radości. W święta Bożego Narodzenia w ofercie serwisu HBO Max pojawi się serial "Niebo. Rok w piekle", który opowie o życiu w sekcie. W roli głównej wystąpi Tomasz Kot. Zwiastun adaptacji książki "Niebo. Pięć lat w sekcie" Sebastiana Kellera zapowiada się naprawdę obiecująco. "Niebo. Rok w piekle" to miniserial, który gatunkowo jest dramatem psychologicznym. Jego fabuła zabierze widzów do lat 90. XX wieku. Po transformacji wielu rodaków – zwłaszcza tych młodych – było zagubionych w nowej rzeczywistości. Osoby szukające własnego miejsca w postkomunistycznym świecie stawały się bardzo łatwym celem dla samozwańczych proroków, czyli przywódców sekt. "Samotność, ucieczka od rodziców, bunt przeciwko zasadom religijnym, normom społecznym, tęsknota za przynależnością do jakiejś grupy czy po prostu ciekawość – to tylko niektóre z motywacji, jakimi kierowały się osoby trafiające pod skrzydła charyzmatycznych liderów" – czytamy w opisie produkcji przedstawionym przez Warner Bros. Discovery. Zwiastun "Niebo. Rok w piekle" z Tomaszem Kotem Sześcioodcinkowy serial, za którego kamerą stanął Bartosz Blaschke ("Ojciec Mateusz", "Będziemy mieszkać razem"), pokaże, jak sekty niszczą całe rodziny, a także jednostki. Scenariusz Jakuba Korolczuka ("Kruk") powstał na kanwie książki Sebastiana Kellera pod tytułem "Niebo. Pięć lat w sekcie". W roli głównej twórcy "Nieba. Roku w piekle" obsadzili Tomasza Kota ("Zimna wojna", "Bogowie"). W obsadzie wymieniono również nazwiska Stanisława Linowskiego ("Krakowskie potwory"), Zofii Jastrzębskiej ("Kolory zła: Czerwień"), Magdaleny Różczki ("Heweliusz"), Dominiki Kluźniak ("Jak się pozbyć cellulitu"), Weroniki Humaj ("Niewinne"), Anny Radwan ("Dama kameliowa"), Piotra Cyrwusa ("Klan") i Michaliny Łabacz ("Wołyń"). W zapowiedzi, którą znajdziemy na profilach HBO Max w mediach społecznościowych, widzimy, że serial będzie owiany aurą tajemnicy, niepokoju i oniryzmu. "Niebo. Rok w piekle", którego premierę zaplanowano na 26 grudnia 2025 roku, z pewnością wskoczy na sam szczyt rankingu oglądalności serwisu. Po tym, jak gigant streamingu promuje tytuł, możemy wywnioskować, że odnajdą się w nim również fani trzymających w napięciu kryminałów.

Jest zwiastun szalonej "Supergirl". Oj, Marvel ma się czego bać

Zwiastun "Supergirl" z Milly Alcock w roli głównej jest rajem dla miłośników superbohaterskich komiksów. Wraz z premierą "Supermana" Jamesa Gunna kinowe uniwersum DC wkroczyło w srebrną erę, a to oznacza jedno – konkurencja Marvela robi się coraz silniejsza. Teraz z Kryptonu przyleciała na Ziemię kuzynka Clarka Kenta. Będzie jazda bez trzymanki. Przypomnijmy, że "Superman" w reżyserii Jamesa Gunna ("Strażnicy Galaktyki"), który zasiada na fotelu szefa DC Studios, to nowy krok dla kinowego uniwersum DC. Po Henrym Cavillu ("Wiedźmin" i "Nieśmiertalny") czerwoną pelerynę przejął David Corenswet ("Twisters"), który sprawił, że Clark Kent przestał być uosobieniem patetyzmu, a ludzkiego heroizmu. Na historii Kryptończyka zabawa się nie kończy. Kara Zor-El – znana również jako Supergirl – pojawiła się w ostatnich scenach "Supermana", co samo w sobie stanowiło zapowiedź nadejścia jej własnego filmu. Rolę obrończyni National City, która podszywa się pod licealistkę imieniem Kara Danvers, powierzono Milly Alcock, odtwórczyni młodej Rhaenyry Targaryen w serialu "Ród smoka". Wytwórnia Warner Bros. Pictures obiecała wypuścić w grudniu pierwszy zwiastun produkcji i obietnicę tę spełniła. Zwiastun "Supergirl" z Milly Alcock. Jazda bez trzymanki Zwiastun "Supergirl" (oryg. "Supergirl: Woman of Tomorrow") przedstawia nam życie roztrzepanej Kary Zor-El, która – co wiemy z "Supermana" – lubi upijać się światłem czerwonego słońca. Po zniszczeniu Kryptonu dziewczyna zmaga się z podobną traumą, co jej kuzyn. Pamiętając o własnej tragedii z przyszłości, bohaterka postanawia pomóc młodziutkiej Ruthye Marye Knoll zemścić się na zabójcy swojego ojca. Obie ruszają w pościg za kosmicznym piratem Kremem z Żółtych Wzgórz. Za kamerą filmu stanął Craig Gillespie, reżyser biografii "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" z Margot Robbie i disneyowskiego remake'u live action "Cruella" z Emmą Stone. Scenariusz zaś napisała Ana Nogueira ("Czarna lista", "Pamiętniki wampirów"). "Supergirl": obsada i data premiery W obsadzie u boku Milly Alcock znaleźli się m.in. Matthias Schoenaerts ("Z krwi i kości"), David Krumholtz ("Oppenheimer"), Emily Beecham ("1899"), Eve Ridley ("Problem trzech ciał"), Alice Hewkin ("Amator"), Wil Coban ("Ósemka ze sternikiem") i powracający do DCU Jason Momoa. Gwiazdor "Aquamana" wcieli się międzygalaktycznego łowcę nagród Lobo. Na ekran wróci też pies Krypto. Premiera filmu "Supergirl" odbędzie się 26 czerwca 2026 roku. – To tak naprawdę historia antybohaterki. Ona mnóstwo demonów, mnóstwo bagażu doświadczeń – tak o swojej protagonistce wypowiedział się reżyser podczas czwartkowego pokazu specjalnego. Alcock przyznała w wywiadzie z australijskim wydaniem "Forbesa", że jej reakcja na dostanie roli Kary Zor-El była mieszanką ekscytacji i przeszywającego strachu. –Pomyślałem: "Co ja dobrego narobiłam?". Naprawdę trudno mi było uwierzyć, że dam radę. Zadzwoniłem nawet do reżysera, mówiąc: "Nie wiem, jak być taką osobą. Jestem po prostu sobą". I w końcu zrozumiałem, że muszę sobie zaufać – wyjaśniła aktorka z Sydney.

Kaczorowska i Rogacewicz będą Maryną i Janosikiem. Ich projekt już ma fanów

Agnieszka Kaczorowska i Marcin Rogacewicz wcielą się w kultową parę – Marynę i Janosika. Wspólny projekt celebrytów wywołał mnóstwo emocji wśród internautów, co nikogo nie powinno dziwić. Gwiazdy usłyszymy u boku znakomitej aktorki. Będą lepsi od Marka Perepeczki i Ewy Lemańskiej? Tancerka Agnieszka Kaczorowska i aktor Marcin Rogacewicz byli parą w jubileuszowej edycji popularnego programu "Taniec z Gwiazdami". Ich odejściu z tanecznego show towarzyszył niemały skandal – celebrytka ogłosiła później za pośrednictwem mediów społecznościowych, że widzowie nie zobaczą jej w kolejnym sezonie hitu. Media plotkarskie żyją relacją Kaczorowskiej i Rogacewicza, którzy po pożegnaniu się z "Tańcem z Gwiazdami" otrzymali kolejne oferty współpracy. Niedługo ujrzymy ich na deskach teatru w spektaklu "7", a także usłyszymy w audioserialu zatytułowanym "Zbój". Kaczorowska i Rogacewicz jako Maryna i Janosik w "Zbóju" W poście opublikowanym na Instagramie Agnieszka Kaczorowska przekazała, że w duecie z Marcinem Rogacewiczem zagra w "Zbóju" Marynę i Janosika. Postaci te widownia najbardziej kojarzy z serialem telewizyjnym "Janosik" z 1973 roku – przede wszystkim z występem Marka Perepeczki ("Pan Wołodyjowski") i Ewy Lemańskiej ("Azyl"). "Ale przygoda! Pierwszy raz w życiu zagraliśmy w audioserialu. To było duże wyzwanie. Nie dość, że pierwszy raz tylko głosem, to jeszcze od razu gwarą góralską. W najnowszej superprodukcji Audioteki pod tytułem 'Zbój' wcielamy się w Janosika i Marynę. Premiera na początku przyszłego roku" – napisała tancerka. W obsadzie wspomnianego słuchowiska znaleźli się m.in. Danuta Stenka ("Nigdy w życiu"), Otar Saralidze ("365 dni"), Krystian Modzelewski ("Johnny"), Krzysztof Szczepaniak ("Figurant") i Konrad Darocha ("Sęp"). Wieści przekazane przez Kaczorowską od razu spotkały się z pozytywnymi reakcjami jej fanów. "Prężnie, Aga. Do przodu! Niech hejterzy się gotują"; "Ale super projekt, nie mogę się doczekać, aby was usłyszeć"; "No i fajnie. Nareszcie są szczęśliwi. A małym jedno życie i oni o tym doskonale wiedzą" – czytamy w komentarzach pod instagramowym postem.

3I/Atlas za chwilę będzie najbliżej Ziemi. Wszyscy będą patrzeć w kosmos

Kometa 3I/Atlas od tygodni rozpala świat nauki i nie tylko. Już w przyszłym tygodniu ten niezwykły, międzygwiezdny "podróżnik" z odległego kosmosu znajdzie się w punkcie swojej trasy położonym najbliżej Ziemi. Z pewnością tego dnia zostaniemy zalani zdjęciami w lepszej jakości niż dotychczas. Kto wie, co na nich jeszcze zobaczymy... Odkąd 3I/Atlas w lipcu pojawiła się na radarach, świat dosłownie oszalał na jej punkcie. Każde nowe, nawet rozmazane zdjęcie staje się wydarzeniem, a internetowe grupy pękają od analiz, teorii i domysłów. To kolejny już "gość" spoza Układu Słonecznego. Przed nim były tylko dwa podobne przypadki, które udało się zaobserwować: 1I/Oumuamua (2017 rok) i 2I/Borisov (2019). Kometa 3I/Atlas jest z nich największa. Kiedy 3I/Atlas będzie najbliżej nas? NASA uspokaja, że nie uderzy w Ziemię 19 grudnia – właśnie tę datę warto sobie zakreślić w kalendarzu. Kometa znajdzie się wtedy najbliżej nas. "Blisko" to jednak pojęcie bardzo względne. W skali kosmosu to będzie faktycznie rzut beretem. Dystans wyniesie wtedy ok. 270 mln km. Dla porównania Słońce jest od nas oddalone średnio o 150 mln km. NASA uspokaja wszystkich martwiących się o koniec świata, że nie ma żadnego zagrożenia. "Mimo że trajektoria 3I/ATLAS przebiegała tuż wewnątrz orbity Marsa, to obecnie oddala się ona od Słońca i nie znajdzie się w pobliżu Ziemi" – czytamy na stronie agencji. Potem poleci dalej w czerń kosmosu. I już nigdy tu nie wróci. Kometa 19 grudnia nadal nie będzie widoczna gołym okiem i do jej podziwiania potrzebny będzie profesjonalny teleskop i wiedza, jak ją namierzyć. Obiekt pędzi z zawrotną prędkością, która w peryhelium (punkt najbliżej Słońca) wynosiła aż 246 tys. km/h. Porusza się tak szybko, bo nie jest "na łańcuchu" grawitacji naszej gwiazdy i stąd też wiadomo, że nie jest stąd. Naukowcy zamierzają wycisnąć z tego przelotu wszystkie możliwe informacje a takiej okazji do robienia zdjęć już nigdy nie będzie. Szczególnie, że praktycznie każde budzi sensację. CNN podaje, że zmierzająca w stronę Jowisza sonda Juice przesłała zdjęcia z aktywnością wywołaną ciepłem słonecznym. Jest na nich "lśniące halo gazu otaczającego kometę" oraz dwa ogony: plazmowy i pyłowym. Czy 3I/Atlas to statek UFO? "Kosmiczny ogrodnik" i teorie Loeba Czy 3I/Atlas to tylko bryła lodu, czy może coś więcej? Wiele osób się nad tym zastanawia. Avi Loeb, kontrowersyjny astrofizyk z Harvardu, wskazuje on na nietypowy skład chemiczny komety. Wykryto w niej rekordowe ilości metanolu (to paliwo dla chemii życia) przy stosunkowo niskim poziomie trującego cyjanowodoru. Loeb ukuł nawet termin "kosmicznego ogrodnika". Zastanawia się, czy takie obiekty nie są wysyłane celowo, by "rozsiewać" życie w galaktyce. Loeb wytyka też środowisku naukowemu hipokryzję: "Dlaczego eksperci od komet i urzędnicy NASA tak niechętnie wykazują zainteresowanie antywarkoczem lub innymi anomaliami 3I/Atlas?". Jego zdaniem, skoro wydajemy miliony dolarów na szukanie hipotetycznych cząstek (jak neutrina sterylne), które mogą nie istnieć, to dlaczego z automatu wyśmiewamy hipotezę, że dziwne zachowanie komety może świadczyć o jej sztucznym pochodzeniu? Astronom punktuje aż 13 anomalii w zachowaniu 3I/Atlas, w tym tajemniczy "antyogon", którego nie da się łatwo wyjaśnić klasycznymi modelami. Sugeruje on, że trajektoria obiektu wygląda na podejrzanie "zaplanowaną", być może w celu umieszczenia sond w pobliżu Jowisza. Loeb apeluje o otwartość umysłu, bo ten międzygwiezdny "podróżnik" może skrywać tajemnice, o których nam się nie śniło.

Kolejny kraj bojkotuje Eurowizję 2026. Jak tak dalej pójdzie, to koniec

Do bojkotu Konkursu Piosenki Eurowizji 2026 dołączył piąty kraj. Jest nim Islandia. Jeśli z udziału w wydarzeniu zrezygnuje jeszcze więcej państw, możemy tylko pomarzyć o starej, dobrej eurowizyjnej zabawie. Wyścig po kryształowy mikrofon opuścili już naprawdę mocni gracze. Europejska Unia Nadawców (EBU) bez głosowania dopuściła Izrael do przyszłorocznego konkursu w Wiedniu. Decyzja taka spotkała się z falą niezadowolenia wśród fanów święta muzyki, części reprezentantów i osób aktywnie wspierających Palestyńczyków. Tym sposobem rozpoczął się bojkot niektórych państw, które dotychczas brały udział w muzycznej imprezie. Islandia wycofuje się z Eurowizji 2026. Konkurs jest w tarapatach Z 70. Konkurs Piosenki Eurowizji w Wiener Stadthalle w Wiedniu wycofały się najpierw cztery kraje: Holandia, Irlandia, Słowenia i Hiszpania, która należała dotąd do tzw. Wielkiej Piątki (grupy państw płacących największe składki EBU). Chwilę potem do bojkotu dołączyła również Islandia. Informację tę przekazał w środę (10 grudnia) publiczny nadawca RUV. "Z debaty publicznej w naszym kraju i reakcji na decyzję EBU z zeszłego tygodnia jasno wynika, że ​​udział RUV nie przyniesie nikomu ani radości, ani spokoju" – stwierdził w oficjalnym oświadczeniu dyrektor generalny Stefan Eiriksson. Tak wymowna reakcja na udział Izraela w przyszłorocznej Eurowizji jest kulminacją wszystkich głosów niezadowolenia z minionych lat. W półfinale 69. Konkursu występ izraelskiej reprezentantki Yuval Raphael odbył się przy akompaniamencie buczenia i gwizdania. Podobna sytuacja spotkała także Eden Golan w 2024 roku. Tak fani wyrażają swoje niezadowolenia w związku z dramatyczną sytuację w Strefie Gazy i działaniami prowadzonymi tam przez Siły Obronne Izraela. Eurowizja 2026 nie będzie już taka jak dawniej. Co w praktyce oznacza bojkot? Z Eurowizji 2026 zrezygnowało 5 krajów, a w grze pozostały jeszcze 34 państwa. Na pierwszy rzut oka bojkot imprezy jest niewielki, ale zamiast pytania "Ile osób nie weźmie udziału w konkursie?", powinniśmy pytać: "Kto nie weźmie udziału w konkursie?". Islandia to kraj, który na Eurowizję zawsze wysyła odlotowe propozycje, czyli takie w stylu rodzimej Björk. Irlandia również słynie z mocnych i zapadających w pamięć występów – przypomnijmy sobie choćby o tym, jaki szum zrobiła wokół siebie piosenka "Doomsday Blue" Bambie Thug w 2024 roku. Holandia w ostatnich latach wybrała na swoich reprezentantów m.in. zdyskwalifikowanego później Joosta Kleina (utwór "Europapa") i Duncana Laurence'a, który w 2020 roku zwyciężył dzięki piosence "Arcade". Słowenia ma na koncie mnóstwo "bangerów", a Hiszpania za sprawą składek posiada jedną z pięciu najsilniejszych pozycji w EBU. Fani Eurowizji świetnie zdają sobie sprawę z tego, co oznacza brak wyżej wymienionych państw w kolejnym konkursie. Te kraje niejednokrotnie udowodniły, że dają słuchaczom porządną – jak na eurowizyjne standardy – rozrywkę. Ich nieobecność będzie jak najbardziej odczuwalna. Polska weźmie udział w Eurowizji 2026 A jakie stanowisko w kwestii udziału Izraela w Eurowizji 2026 ma Polska? TVP wydała oświadczenie, że nasz kraj wystąpi w Wiedniu. "Jesteśmy świadomi skali napięć, które towarzyszą najbliższej edycji. Rozumiemy emocje i niepokoje. Wierzymy jednak, że Eurowizja ma jeszcze szansę na to, by ponownie stać się przestrzenią, którą wypełnia muzyka" – czytamy w komunikacie.

219 mln zł pod lupą prokuratury. Dlaczego Rydzyk nie jest już nietykalny?

Tadeusz Rydzyk, przez lata określany jako nietykalny, pojawił się w Prokuraturze Regionalnej w Rzeszowie, gdzie śledczy przesłuchiwali go prawie trzy godziny. Sprawa dotyczy dotacji w wysokości 219 mln zł dla fundacji Lux Veritatis oraz okoliczności powstania Muzeum "Pamięć i Tożsamość". Dlaczego wreszcie zajęto się tą sprawą? Zmianę statusu o. Rydzyka tłumaczy w naTemat.pl Łukasz Grzegorczyk.

Niemcy ws. Trumpa i Rosji już się nie hamują. Okładka magazynu mówi wszystko

Podejrzanie niepokojąca zbieżność nowej strategii USA z dobrze znanymi nam od lat ambicjami Kremla to na europejskich salonach temat numer jeden. Nic więc dziwnego, że trafił on na okładkę jednego z najbardziej wpływowych magazynów w Niemczech. "Der Spiegel" postanowił nie bawić się już w dwuznaczności. "Dwóch łotrów, jeden cel" – taki tytuł krzyczy do czytelników z okładki najnowszego wydania prestiżowego niemieckiego magazynu "Der Spiegel". "Jak Trump i Putin atakują Europę" – brzmi dopisek. Tłem dla tych słów jest wymowna grafika przedstawiająca Władimira Putina, który siedzi przy stole i tnie nożem mapę Europy. Za jego plecami stoi we wspierającej pozie zadowolony Donald Trump. Okładka wydawanego w Hamburgu pisma utrzymana jest w stylu przypominającym nieco komiksy DC, w których spotkamy postać szalonego Jokera. "Prezydent Stanów Zjednoczonych gardzi Starym Kontynentem i jest w zmowie z przywódcą Kremla. Dlaczego Europa nie może znaleźć strategii przeciwko temu niebezpiecznemu sojuszowi? – czytamy w spieglowskim wstępniaku. Niemiecki magazyn swoją uwagę poświęca m.in. sabotującym starania Ukraińców decyzjom 47. prezydenta USA i zaskakującej zbieżności stanowisk przedstawicieli Białego Domu z narracją Kremla. Mowa oczywiście też o nowej Strategii Bezpieczeństwa Narodowego USA. Jak wspominaliśmy w naTemat.pl, zakłada ona nie tyle osłabienie zainteresowania Stanów Zjednoczonych współpracą z Europejczykami, co zmianę akcentów z działań naprawdę sojuszniczych na walkę z Unią Europejską. Szczególne emocje wzbudziły doniesienia mediów o wycieku rzekomo tajnej części trumpowskiej strategii. W niej snute są daleko idące plany stworzenia nowego globalnego formatu o nazwie Core 5 (C5), w którym Stany Zjednoczone miałyby układać się z Rosją, Chinami, Indiami i Japonią. W przeciwieństwie do dzisiejszej grupy G7 wstęp na szczyty miałyby więc państwa niedemokratyczne. Polska wśród "narodów wybranych" Trumpa. Ma pomóc w rozbijaniu Unii Europejskiej W tej części strategii znalazło się także miejsce dla Polski. Miałaby ona znaleźć się w gronie "narodów wybranych" obok Węgier, Włoch i Austrii. Te nacje przez Donalda Trumpa miałyby zostać namaszczone przede wszystkim do rozbijania jedności UE tak, aby Amerykanie przynajmniej w części naszego kontynentu mogli stworzyć uzależnione od siebie przyczółki. Po pierwszych medialnych przeciekach administracja Trumpa zaczęła przekonywać, że są to fake newsy. Na dotychczasowych europejskich sojusznikach te tłumaczenia zdają się jednak nie robić przekonującego wrażenia... Kanclerz Niemiec o nowej strategii USA: Gdyby to było konieczne, poradzilibyśmy sobie sami Warto zauważyć, że stanowcze komentarze pod adresem dzisiejszych Stanów Zjednoczonych padają w Niemczech nie tylko ze strony publicystów. Kilka cierpkich słów publicznie wygłosił już także kanclerz Friedrich Merz. – Część z nowej strategii jest zrozumiała, a część nie do przyjęcia z europejskiej perspektywy – ocenił niemiecki przywódca, po czym wymownie dodał: – Potwierdza to moją ocenę, że my w Europie – a zatem także w Niemczech – musimy stać się znacznie bardziej niezależni od UAS w kwestii bezpieczeństwa – zaznaczył Merz.

Ukraina wybrała, gdzie zagra baraże. Tym razem nie chcieli stadionu w Polsce

Ukraina już oficjalnie potwierdziła, gdzie rozegra arcyważny mecz barażowy ze Szwecją. To dla niej "być albo nie być" na mistrzostwach świata. Decyzja pogrzebała jednak nadzieje na scenariusz, na który po cichu liczyli polscy fani piłki nożnej. Reprezentacja Ukrainy z racji toczącej się wojny z Rosją stale rozgrywa mecze poza swoją ojczyzną. Polskie stadiony były dla niej naturalnym wyborem i podjęli u nas wiele spotkań w roli gospodarzy. Wystarczy wspomnieć choćby baraże o Euro 2024, kiedy to we Wrocławiu zmierzyli się z Islandią. Z tym samym rywalem grali też wcześniej na stadionie Legii Warszawa. Ukraina zagra jednak w Hiszpanii. Złe wieści dla polskich kibiców Tym razem ukraińska federacja piłkarska wybrała zupełnie inny kierunek. "Wprost" donosi, że półfinałowe starcie ze Szwecją odbędzie się w Walencji na Estadio Ciudad de Valencia. "Jest to stadion, na którym na co dzień występuje Levante. Obiekt może pomieścić nieco ponad 26 tysięcy kibiców" – czytamy w serwisie. Dlaczego to tak istotna informacja dla polskich kibiców? Polska i Ukraina znalazły się w tej samej ścieżce barażowej. Jeśli biało-czerwoni pokonają Albanię, a nasi sąsiedzi ograją Szwedów, to finał o awans na mundial zagramy właśnie z Ukrainą. I to Ukraińcy byliby gospodarzem tego decydującego starcia. Wszyscy więc liczyli na mecz w Warszawie. "Choć pojawiały się sygnały, że ukraińska i polska federacja mogą się dogadać i zagrać na PGE Narodowym w Warszawie – przy obopólnych korzyściach finansowych z dnia meczowego – Ukraina wybrała Hiszpanię" – informuje "Wprost". Tym samym ewentualny decydujący mecz o wyjazd na mundial (31 marca) podopieczni Jana Urbana będą musieli rozegrać w Walencji. Tam też będą musieli pofatygować się też polscy kibice. Mundial 2026 w USA. Z kim Polacy potencjalnie będą w grupie? Nadchodzące Mistrzostwa Świata 2026 będą wyjątkową imprezą pod wieloma względami. Po raz pierwszy turniej zorganizują wspólnie aż trzy kraje: USA, Kanada i Meksyk. O puchar powalczy też rekordowa liczba 48 reprezentacji narodowych. Piłkarskie święto rozpocznie się 11 czerwca 2026, a wielki finał zaplanowano na 19 lipca w New Jersey. Polska 26 marca zmierzą się w półfinale baraży z Albanią. Jest to rywal stosunkowo nisko notowany, bo zajmuje 63. miejsce w rankingu FIFA, więc polscy kibice są raczej dobrej myśli. Jeśli przejdziemy Albanię, a następnie zwycięzcę pary Ukraina-Szwecja, to wiadomo już, co czeka nas za oceanem. Losowanie grup odbyło się 5 grudnia i w przypadku awansu trafimy do Grupy F. Nasi potencjalni rywale to Holandia, Japonia i Tunezja.

Książulo poszedł na jarmark all inclusive. Porównanie z Polską jest dotkliwe

Książulo jak co roku ruszył w trasę, aby ocenić jarmarki bożonarodzeniowe. Dla polskich był dość bezlitosny. W większości miejsc znalazł to, co dobrze znamy – drożyznę i niekoniecznie smaczne dania. A jak wypadł jarmark w formie all inclusive w Berlinie? Tu ostateczna ocena jest dużą niespodzianką. Berlin to jeden z najpopularniejszych kierunków dla fanów jarmarków bożonarodzeniowych. Każdego roku odbywa się tam kilkadziesiąt takich imprez, a dużą popularnością cieszy się jarmark z ofertą all inclusive. Zasada jest prosta – płaci się raz i je ile chce, ale w określonym czasie. Właśnie tę imprezę odwiedził Książulo i poniekąd docenił. Jarmark bożonarodzeniowy z all inclusive w Berlinie. Cena nie jest aż tak wysoka Zacznijmy od lokalizacji. Jarmark all inclusive organizowany jest w dzielnicy Friedrichshain nad rzeką Sprewą. Miejsce jest zatem dość klimatyczne, a i opłaty za wejście wydają się nie być wielkim zdzierstwem. Wstęp kosztuje od 30 euro do nawet 48 euro za osobę, czyli ok. 130-200 zł. Cena uzależniona jest od tego, jak długo chcecie zabawić na miejscu, a także o jakiej porze przyjdziecie. Najtaniej jest, kiedy wchodzicie na dwie godziny przed zamknięciem stanowisk. Po opłaceniu biletu wstępu jecie i pijecie, ile chcecie. Możecie korzystać ze wszystkich stanowisk, a w cenie są słodycze, dania wytrawne, ale i typowo jarmarkowe napoje, jak herbaty, piwo czy grzane wina. W teorii wygląda to bardzo ciekawie. A jak jest w praktyce? To właśnie sprawdził Książulo. All inclusive na jarmarku w Berlinie. Książulo pozytywnie nastawiony Płacąc ponad 40 euro za wejście Książulo postanowił nie ograniczać się w kwestii wyboru dań. Na jego stół trafił gofr z kremem waniliowym i wiśniami, burger, hot-dog, ale i zupa dyniowa czy wegańskie klopsiki. – Nie domyśliłbym się, że to dyniowa szczerze. Smakuje jak coś z kostki, smakuje sztucznie. (...) Dynia jak dla mnie jest tu w ogóle niewyczuwalna. Słabiutka ta zupa – podsumował smak zupy dyniowej. Bardziej pozytywnie był natomiast nastawiony do gofra. – Bardzo mięciutki, puszysty, taki jeszcze lekko wilgotny w środku. Bardzo przyjemny – zaznaczył. Po spróbowaniu wielu pozycji, za które w Polsce zapłaciłby ok. 515 zł, choć to bardzo luźne szacunki, stwierdził, że all inclusive na jarmarku w Belinie nie wypada najgorzej. Jego najmocniejszym punktem są jednak słodkości, a także napoje. – Na polskich jarmarkach da się często wydać więcej, a zjeść gorzej, ale tu też nie było jakoś cudownie moim zdaniem. Po prostu było spoko – zaznaczył Książulo. – Chyba lepiej tutaj zapłacić 190 zł i sobie odbić na piciu niż płacić 50 zł w Krakowie za jedną kiełbaskę z kromką chleba – dodał.

19 proc. podatku to mit. Nowy raport pokazał, kto płaci państwu aż 33 proc.

W teorii podatek dla firm w Polsce wynosi 19 proc., ale w rzeczywistości do fiskusa trafia znacznie więcej. Najnowszy raport Grant Thornton, pokazuje, że największe przedsiębiorstwa przekazują aż 33 proc. swoich zysków. I liczba ta rośnie z roku na rok. Dlaczego tak się dzieje? Nawet jeśli nie mamy własnego biznesu, to kojarzymy podatek CIT, który w Polsce od lat wynosi 19 proc. (Donald Tusk chce go podwyższyć dla banków). To podstawowa, ustawowa stawka. W praktyce firmy oddają państwu jednak więcej pieniędzy. Prawdę o kosztach prowadzenia firmy pokazuje Efektywna Stawka Podatkowa (ESP). To realny procent zysku, jaki przedsiębiorstwo musi przelać skarbówce po uwzględnieniu wszystkich dodatkowych podatków i opłat czy braku możliwości odliczenia niektórych kosztów. I właśnie przez to końcowy rachunek jest wyższy, niż jest to w przepisach. Polski system podatkowy pogrąża przedsiębiorstwa. Raport pokazuje, jak jest skomplikowany W najnowszym raporcie "Podatkowa rzeczywistość Grup Kapitałowych" (całość dostępna tutaj) wynika, że w 2024 roku średnia efektywna stawka podatkowa dla największych spółek z warszawskiej giełdy wyniosła aż 33 proc. To prawie dwa razy więcej niż 19 proc. zapisane w ustawie. "To dowód, że polski system podatkowy jest jednym z najbardziej złożonych, nieprzewidywalnych i zarazem najbardziej obciążających w Europie. Taka sytuacja rodzi realne wyzwania w zakresie planowania finansowego i zarządzania rentownością firm" – zauważają autorzy raportu. I nawet wtedy, gdy zyski badanych firm spadły, to kwota oddawana fiskusowi wcale nie zmalała proporcjonalnie. I jakby tego było mało, to część firm płaciła podatek dochodowy nawet wtedy, gdy zanotowała straty. Dotyczyło to aż 7 proc. przebadanych podmiotów. "Najbardziej niepokojącym i jednocześnie zaskakującym pozostaje szerokie grono podmiotów i grup kapitałowych, które mimo braku generowanych zysków, płacą podatek dochodowy" – komentuje Grzegorz Szysz, partner w Grant Thornton. Nierówności w podatkach. Które branże płacą ich najwięcej, a które najmniej? Raport wyraźnie pokazuje, że fiskus nie traktuje wszystkich jednakowo. Na czele listy najbardziej dociążonych sektorów znajdują się energetyka, odzież i obuwie oraz chemia, gdzie średnia stawka podatkowa w ostatnich kilkunastu latach przekracza 30 proc.. Niechlubnymi rekordzistami w 2024 roku były jednak spółki surowcowe, gdzie realne obciążenie sięgnęło ponad... 60 proc. Z drugiej strony są też sektory, w których ESP jest wielokrotnie niższe. Branża gamedev (producenci gier) płaci efektywnie tylko 10 proc., a deweloperzy nawet poniżej ustawowych 19 proc. Autorzy zwracają uwagę, że to pokazuje, że "niskie obciążenie podatkowe w Polsce jest możliwe". Firma jednak musi korzystać z ulg na innowacyjność, takich jak ulga B+R czy IP Box. Jak płacić niższy CIT i VAT? PGK coraz popularniejsze Eksperci zapewniają, że firmy nie są zupełnie bezbronne w starciu z fiskusem. Coraz większą popularnością cieszą się Podatkowe Grupy Kapitałowe (PGK), bo pozwalają łączyć wyniki kilku spółek z jednej grupy i na przykład wyrównywać straty jednej firmy zyskami drugiej. W 2024 roku liczba takich grup po raz pierwszy przekroczyła setkę. Inaczej wygląda sytuacja z Grupami VAT. W Polsce działa ich tylko 58. – Natalia Kamińska-Kubiak z Grant Thornton jest zdziwiona faktem, że "większość polskich grup kapitałowych wciąż nie wykorzystuje narzędzia, które jest dostępne dla wielu grup kapitałowych, znacząco upraszcza rozliczenia (jeden plik JPK) i przynosi natychmiastowe oszczędności". Ekspertka uważa, że to "sygnał alarmowy dla zarządów", bo "Grupa VAT to jeden z najprostszych sposobów na szybkie podniesienie efektywności operacyjnej i finansowej przedsiębiorstwa". Przy obecnych realiach podatkowych przedsiębiorstwa powinny tworzyć takie grupy w pierwszej kolejności.

Polacy rzucili się na te elektryki. Marka drugi miesiąc z rzędu na fotelu lidera

Polski rynek elektromobilności w ostatnich miesiącach przeżywa prawdziwy rozkwit. Nie ma co czarować: głównie to zasługa rządowych dopłat. Największym wygranym tego trendu okazuje się Audi. Marka z Ingolstadt już drugi miesiąc z rzędu jest najchętniej wybieraną, jeśli chodzi o auta elektryczne w segmencie premium. Jeszcze do niedawna walka o fotel lidera w segmencie premium była zacięta, ale ostatnie dane pokazują wyraźną dominację jednej marki. Audi już drugi miesiąc z rzędu zostało liderem sprzedaży nowych aut elektrycznych w Polsce. Audi bije rekordy. Wzrost o 158 procent W 2025 roku marka z czterema pierścieniami odnotowała aż 2 501 rejestracji samochodów elektrycznych. W porównaniu do roku ubiegłego oznacza to skok o – bagatela – 158 procent. Chociaż trzeba zaznaczyć, że w ubiegłym roku nie było rządowych dopłat z programu "NaszEauto". Co poza tym stoi za tym sukcesem? Klienci głosują portfelami, a ich wybór pada najczęściej na dwa konkretne modele. Audi Q4 e-tron to absolutny bestseller i filar elektrycznej oferty producenta – od stycznia do listopada (według danych SAMAR) zarejestrowano w Polsce aż 1181 egzemplarzy tego modelu. Na drugim miejscu, z wynikiem 725 zarejestrowanych sztuk, plasuje się nowszy gracz – Audi Q6 e-tron. Ten model w bardzo krótkim czasie zdobył znaczący udział w strukturze sprzedaży, co pokazuje, że polski rynek premium błyskawicznie adaptuje najnowsze nowinki technologiczne. Jak sprzedają się inne modele? Choć SUV-y królują na drogach, statystyki pokazują zainteresowanie również innymi segmentami. Od początku roku do listopada Polacy zarejestrowali: 542 egzemplarze A6 e-tron i S6 e-tron, 43 sztuki sportowego e-tron GT, 10 egzemplarzy dużego SUV-a Q8 e-tron. Jednak elektromobilność to nie tylko czysty prąd. Zmianę widać również w segmencie PHEV, czyli hybryd typu plug-in. Po okresie spowolnienia ten rodzaj napędu ponownie zyskuje na znaczeniu. W wielu firmach to właśnie wtyczkowozy stają się pierwszym etapem przejścia na napędy niskoemisyjne, a transformacja flot przebiega w sposób stopniowy, lecz konsekwentny.

"Zamach na papieża" numerem 1 na Netflix. Hit z Lindą był inspirowany prawdą

Ranking popularności serwisu Netflix zmienia się z tygodnia na tydzień, a czasem nawet z dnia na dzień. Polacy tym razem nie mogli oprzeć się nowemu filmowi w reżyserii Władysława Pasikowskiego pod tytułem "Zamach na papieża". W głośnym thrillerze inspirowanym prawdziwymi wydarzeniami główną rolę zagrał Bogusław Linda. Polacy chętnie sięgają po kryminały z całego świata, ale gdy tylko na platformę Netflix trafi jakiś rodzimy tytuł, wówczas od razu się na niego rzucają. Na pierwsze miejsce w zestawieniu popularności giganta streamingu wskoczył właśnie thriller "Zamach na papieża" Władysława Pasikowskiego ("Jack Strong", "Pokłosie"). Fabuła filmu, o którym nad Wisłą głośno było od miesięcy, jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami związanymi z tajemniczą operacją służb specjalnych. "Zamach na papieża" z Bogusławem Lindą numerem 1 na Netflix. O czym jest film? "Zamach na papieża" inspiruje się zamachem na Jana Pawła II w 1981 roku. Za sprawą filmu widzowie cofają się do czasów zimnej wojny, gdy Kreml ma wydać rozkaz, by nie mieć litości nad głową Kościoła katolickiego. Do tajnej operacji zostaje wciągnięty Konstanty "Bruno" Brusicki (w tej roli Bogusław Linda) – były snajper i legenda polskiego wywiadu. Jego zadaniem jest usunięcie śladów po zamachu i eliminacja Alego Agcy – zamachowca, który strzelał do papieża. Wokół kulis zamachu krąży wiele pytań bez odpowiedzi. Bruno zostaje zatem wciągnięty w sam środek politycznych intryg. W obsadzie ostatniego filmu reżysera legendarnych "Psów" znaleźli się m.in. Karolina Gruszka ("Maria Skłodowska-Curie"), Ireneusz Czop ("Broad Peak") Dobromir Dymecki ("1670"), Adam Woronowicz ("Teściowie"), Zbigniew Zamachowski ("Trzy kolory. Biały"), Wojciech Zieliński ("Furioza"), Matylda Giegżno ("Klangor") i Roma Gąsiorowska ("Dzisiaj śpisz ze mną"). Opinie widowni są mieszane. Na portalu Filmweb średnia z ponad 4,8 tys. ocen wyniosła 6 na 10. Krytyk filmowy Tomasz Raczek nie gryzł się w język. "Wiem, że to zabrzmi okrutnie, ale Pasikowski zrobił ten film w taki sposób, jakby to zrobił Patryk Vega" – napisał na portalu.

Kuriozalne zachowanie Skurkiewicza z PiS. Dobrosz-Oracz: Proszę mnie nie dotykać

Na korytarzach sejmowych doszło do niebywałej, a przede wszystkim skandalicznej sytuacji. Senator PiS Wojciech Skurkiewicz podczas rozmowy z Justyną Dobrosz-Oracz próbował wyrwać mikrofon reporterce TVP Info. – Miał jakiś szał w oczach – skomentowała dziennikarka. Do sprawy odniósł się także polityk – twierdzi, że mógłby wyjaśnić sprawę, ale stawia swoje warunki. W trakcie rozmowy Justyny Dobrosz-Oracz z Wojciechem Skurkiewiczem doszło do słownej awantury, która następnie przerodziła się w skandal. Na uwagę dziennikarki o podwójnych standardach PiS w ocenie relacji z Rosją i USA senator ją obraził. – Mamy prezydenta Nawrockiego, który mówił, że ma kapitalne kontakty z Trumpem. Dlaczego nie ma tego kontaktu? Dlaczego nie ma Polski przy stole negocjacyjnym? – pytała reporterka. – Myli pani dwa obszary: z jednej strony jest koalicja chętnych, z drugiej współpraca bilateralna – odparł polityk. Ale to był dopiero początek. Skandaliczne zachowanie Skurkiewicza z PiS wobec dziennikarki TVP Info – Niech pani się nie zachowuje, jakby pani miała orzeszek w głowie, a nie mózg – wypalił w pewnym momencie Skurkiewicz. – Cały świat wie, kto przedstawił plan, że zrobiły to Stany Zjednoczone z Rosją, a pan udaje, że zrobiła to Unia Europejska. No panie senatorze, litości dla inteligencji Polaków – kontrowała Dobrosz-Oracz. Następnie senator chwycił mikrofon (tzw. pchełkę), który reporterka miała przypięty do kurtki w okolicach dekoltu. Polityk PiS stwierdził, że chce go wyłączyć. Na nagraniu udostępnionym przez TVP Info na X widać, że Wojciech Skurkiewicz stracił panowanie nad emocjami. – Proszę mnie nie dotykać! To jest dźwięk grany. Proszę nie naruszać mojej nietykalności osobistej! – zareagowała reporterka. – Ale pani przegina teraz – odparł polityk. Dziennikarka szybko zakończyła wymianę zdań. – Nie, to pan przegiął – powiedziała Dobrosz-Oracz i odeszła od polityka. Dobrosz-Oracz komentuje zajście, a Skurkiewicz stawia warunki – Musimy zacząć ostro reagować, bo takie zachowania, przekraczanie granicy nietykalności osobistej zaczynają stawać się normą, jak tylko usłyszą pytanie, które jest dla nich niewygodne. To dotyczy polityków PiS i Konfederacji. Może bezmyślnie papugują Trumpa, ale mnie to nie interesuje. Nie mają prawa – skomentowała Justyna Dobrosz-Oracz w rozmowie z Onetem. Dodała, że nie wie, dlaczego senator to zrobił i nie zamierza interpretować jego zachowania, bo nie siedzi w jego głowie. – Jak tylko zaczyna im brakować argumentów, to zaczyna się nagminne wyzywanie, a później widziałam u senatora Skurkiewicza jakiś szał w oczach, jak mi sięgnął po ten mikrofon. Ja się cofam, a on dalej rękę wyciąga. Ja jestem człowiekiem i też mam swoją odporność. Nikogo nie zamierzam obrażać, bo to jest wielkie zło dla debaty publicznej, ale widzę, że agresja tak słowna, jak i fizyczna zaczyna narastać – powiedziała. Senator PiS również odniósł się do zajścia. W rozmowie z Onetem powiedział, że próbował skontaktować się z dziennikarką. – Wykonałem telefon, nie odebrała, więc czekam, że będzie możliwość nawiązania kontaktu. Dzisiaj rano dzwoniłem. Będę w Sejmie, to będę z panią redaktor rozmawiać – stwierdził. Zapytany o wyjaśnienie swojego zachowania w Sejmie odparł, że mógłby to zrobić, ale "pod warunkiem odsłuchania całej, 20-minutowej rozmowy z dziennikarką".

Awantura o myśliwce MiG-29 dla Ukrainy. Graś podważa wersję Nawrockiego

Jakub Noch

11 grudnia 2025, 15:26 · 1 minuta czytania

Ukraina miałaby otrzymać pozostałe jeszcze w polskim arsenale myśliwce MiG-29. Maszyny z radzieckim rodowodem są bowiem sukcesywnie wycofywane z coraz lepiej spełniającej NATO-wskie standardy floty Sił Powietrznych. Nagle obietnice złożone Kijowowi przez MON podważyć postanowił jednak prezydent Karol Nawrocki. Teraz mocno odpowiada mu prawa ręka premiera Donalda Tuska.


❌